środa, 27 kwietnia 2011

Lana... niedziela

Pogoda w niedzielny poranek była idealna. Nie zostało nic innego jak wyciągnięcie roweru i po lekkim sprawdzeniu, w te pędy w drogę, przed siebie.



Czas i krajobraz wesoło płyną, droga przede mną dobra i asfaltowa zaprowadziła mnie najpierw nad staw, ludzi nie było ale inne ślady bytności  były jak najbardziej, czytaj śmiecie. Potem dalej drogą przed siebie, gdzie niestety asfalt skończył się. Pogoda zaczęła robić psikusa, lekki i krótki deszczyk na ochłodę nie zniechęcił do dalszej wycieczki, dojechałem, w końcu, do upragnionej nie ubitej ziemi, czyli do lasu.
Las ten odwiedzałem już kilka razy, jednak za każdym razem znajduję w nim coś nowego. Las jest na tyle ciekawy, że ma własne szlaki PTTK i to prawie wszystkie kolory, co jak na rozmiary tego obszaru jest imponujące.
Pojeździłem po lasku zachwycając się świeżym powietrzem i otaczającą zielonością  a także bielą, żółcią i fioletem chlapniętym gdzie nie gdzie, pomiędzy drzewami. Całości dopełniał śpiew ptaków.
Idylla nie trwa wiecznie, i trzeba było kierować się w kierunku domu. Obrałem sobie drogę powrotną szlakiem pieszym PTTK, co gwarantowało dodatkową porcję "zabawy". Drogą krętą,  po ścieżkach i przecinkach leśnych jedzie się całkiem znośnie, trudniej było z przebyciem chaszczy, na szczęście jeszcze mocno nie wyrośnięte. Dużym wyzwaniem ,okazał się być strumyk. Na szczęście udało mi się wypatrzyć sposób na jego przebycie, jednak dwa drągi drzewa trudno nazwać mostkiem, a jeszcze trudniej przebyć z rowerem. Dałem radę, jednak pogoda znowu przypomniała sobie o tym że ma padać, a szlak prowadził po łące bez żadnej choćby ścieżki, do tego jeszcze rów z wodą, na szczęście płytki. Spadający deszcz stopniowo przeradzał się w porządną ulewę. W ostatniej chwili udało mi się dotrzeć do przystanku PKS, bo za chwile lało porządnie.
Czekałem aż deszcz przejdzie, do domu droga daleka (15km),  chmury rozciągające się aż po horyzont nie napawały optymizmem, więc pojechałem jak tylko deszcz się uspokoił. Za chwilę skręciłem w lasek i po kilku minutach dorwała mnie ściana deszczu, wracać już i tak mi się nie opłacało, skryć też nie było gdzie, nadal jechałem szlakiem, żeby się nie zgubić, jednak tym razem to był błąd. Ścieżka w kilku miejscach przechodzi przez rzeczkę a mostka tym razem nie było. Na szczęście jakieś powalone drzewa leżały obok, więć mostek na szybkiego (ta, pół godziny) w deszczu zrobiłem sam. :) cały już przemoczony z pełną rezygnacją faktu moknięcia, dotarłem w znajome okolice i żwawym tempem popędziłem do domu, gdzie mogłem już tylko wyżąć całe ubranie jakie miałem na sobie.
Wiec zamiast lanego poniedziałku miałem laną niedziele.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz